To była środa, 17 lipca 2019. Huta Komorowska. 55-letni mieszkaniec gminy Majdan Królewski zakopał żywego psa wraz z łańcuchem. Sprawca miał ponad 2 i pół promila alkoholu we krwi. Pies przeżył, ponieważ przechodzący tamtą drogą wraz z dziećmi mężczyzna usłyszał skomlenie zwierzęcia. O tym pisaliśmy tutaj: Poszukują oprawcy, który zakopał psa żywcem
ZOBACZ TAKŻE: Kary za chodzenie bez koszulki i nie tylko
Pan Jan odkopał psa na tyle, aby zwierzę mogło oddychać i zawiadomił o wszystkim służby. Policjanci wraz z weterynarzem oraz technikiem kryminalistyki przybyli na miejsce i wydobyli czworonoga. Wykonano też oględziny. Odnalezienie oprawcy zajęło policji jeden dzień dzięki pomocy mieszkańców, a także internautów. Właściciel suczki trafił do aresztu na dwa miesiące. W międzyczasie uratowane zwierzę zostało przewiezione do przytuliska w Majdanie Królewskim. Niedługo później suczka znalazła nowy dom aż pod Warszawą, gdzie otrzymała nowe imię Lusia.
Zobacz wideo z mężczyzną, który uratował psa:
Sprawa w toku
Jak się okazało, w bestialskim czynie ówczesnego właściciela psa pomagała druga osoba - kolega sprawcy. Prokuratura postawiła zarzuty winowajcom: minimum 10 miesięcy pozbawienia wolności, zadośćuczynienie w wysokości 2 tysięcy złotych, które ma zostać wpłacone na Rzeszowskie Stowarzyszenie Ochrony Zwierząt. Dodatkowo obaj mężczyźni mają otrzymać 3-letni zakaz posiadania psa.
Adopcja
Od niespełna roku uratowany pies mieszka w stolicy. Jak Lusia trafiła do Warszawy? O tym opowiada nam pani Grażyna. Właścicielka suczki miała jorka, niestety piesek zdechł. Naszej rozmówczyni bardzo brakowało psa w domu, więc kupiła kolejnego, Melę - również jorka. Jednak po pewnym czasie uznała, że chciałaby zaadoptować dodatkowo jednego pieska ze schroniska, aby miał dobry dom. Jej córki również były tego samego zdania.
Pani Grażyna zaczęła przeglądać różne strony adopcyjne na Facebooku i natrafiła na przytulisko w Majdanie Królewskim. Tam, oglądając zdjęcia czworonogów, zobaczyła Lusię. Suczka od razu przyciągnęła uwagę pani Grażyny na tyle, że kobieta od razu zdecydowała się na adopcję. Dopiero później okazało się, że od Warszawy do przytuliska, gdzie przebywa piesek, jest bardzo daleko. Jednak nie stanęło to na przeszkodzie i Lusia zyskała nowy dom.
- Nie sądziłam, że to taki kawał drogi, ale pojechaliśmy. To chyba było przeznaczenie
- stwierdza pani Grażyna.
Obecnie
Jak się okazuje, zwierzę u nowych właścicielowi ma się bardzo dobrze. Lusia za towarzystwo ma nie tylko kochającą rodzinę, ale też psa yorka Melę oraz kota Bernarda, którymi pani Grażyna wraz z dziećmi i mężem się opiekują.
- Niedługo Lusia będzie u nas rok, bo 13 sierpnia ją wzięliśmy. Cudowny pies, niesamowicie spokojny
- opowiada nasza rozmówczyni.
Pani Grażyna również podkreśla, że początki relacji z pokrzywdzonym psem były dość trudne. Cała rodzina podchodziła do zwierzęcia bardzo ostrożnie.
- Mąż pół roku musiał ją do siebie jakoś przekonywać, nie miała zaufania do mężczyzn, szczekała na nich. Wszyscy tutaj chodziliśmy na palcach, by ona się nie bała. Była tak wylękniona, że przerażał ją nawet nasz kot. Dodatkowo pies był bardzo wygłodniały, momentalnie zjadał wszystko z miski, co mu się podało
- opowiada właścicielka.
Obecnie zwierzę jest dokarmione i zadbane. Rodzina często wyprowadza psy na spacer do lasu. Dodatkowo, czworonogi do dyspozycji mają duże podwórko z ogrodem, gdzie mogą się wybiegać. Obie suczki śpią razem w domu.
- Lusia teraz czuje się u nas, jak w domu i jeśli ma chęć, to wskakuje swobodnie na łóżko. Lubi, jak się ją mizia i drapie. Do obcych podchodzi jednak nadal z dystansem. Za to jak jest przy nas, to widzi, że nic złego jej się nie dzieje
- tłumaczy nasza rozmówczyni.
Podwójna radość
Pani Grażyna jest bardzo zadowolona z adopcji. Uważa, że wspaniale jest mieć dwa psy. Mogą się one ze sobą bawić i nawzajem od siebie uczyć. Dla przykładu, Mela jak dotąd nie szczekała, jednak przebywając z Lusią, nabrała tego nawyku. Psy razem się bawią.
- Lucyna uwielbia ganiać. Jak ktoś idzie chodnikiem, suczka szaleje, a za nią ta mała
- opowiada pani Grażyna.
Przypominamy, że sprawca podczas przesłuchania nie przyznał się do winy. Tłumaczył, że pies został potrącony, a on sam sądził, że nie żyje. Później, podczas śledztwa okazało się, że w tym czynie pomagał mu kolega. Wtedy też obaj mężczyźni przyznali się do winy, a prokuratora postawiła im zarzuty. |
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.