Czesław Nowak swoją książkę „Zapiski nie tylko nauczycielskie” nazywał „broszurką”.
- To pewnego rodzaju podsumowanie ponad czterdziestu lat mojej pracy jako nauczyciela. To, co jeszcze parę lat temu było rzeczywistością, dla współczesnego pokolenia bywa już często nie do pojęcia. Chciałem więc ocalić trochę tych wspomnień
– twierdził nasz rozmówca.
Jak sam przyznał, choć nauczycielem został przypadkowo, to po wielu latach nie wyobrażał sobie, że mógłby zajmować się czymś innym.
- Ten zawód jest dla mnie wszystkim. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym być kimkolwiek innym. Ja się w tym zawodzie odnalazłem. Znalazłem siebie. Widziałem, że jest to coś bardzo wartościowego. Trafiłem na ludzi, na dzieci, na takie warunki, że mogłem się po prostu rozwijać. A nauczycielem zostałem przez przypadek. Bardzo prozaiczny. Siódmą klasę skończyłem w 1953 roku.
Przeczytałem w „Gromadzie” (ówczesna gazeta wiejska, przyp. red.), że Liceum Pedagogiczne w Mielcu organizuje nabór. W domu było nas sześcioro, rodziców nie było więc stać, żeby pomóc mi finansowo w nauce. Choć mama bardzo się o mnie martwiła, to przez całe 5 lat trwania nauki otrzymywałem stypendium, więc jakoś dałem radę. Zdałem egzaminy wstępne i zostałem przyjęty. Do domu z Mielca wracałem 14 km na piechotę, bo nie było wtedy nawet autobusów
– wspominał z sentymentem nasz rozmówca.
Mężczyzn mniej niż słupów
Jak przyznawał, choć zawód nauczyciela był dość sfeminizowany, to nie zniechęciło go to, by przekazywać nie tylko wiedzę, ale także kształtować postawy przyszłych pokoleń. Z czego to wynikało? Jak twierdził Czesław Nowak, od dawna funkcjonował pogląd, że mężczyzna, który wybiera zawód nauczyciela, to nie jest prawdziwy mężczyzna.
- Prawdziwy mężczyzna wybiera zawód taki jak ślusarz, jeździ traktorem, pracuje w hucie, na kolei czy w górnictwie. Może być lekarzem czy sędzią, ale nauczyciel to z pewnością nie jest zawód dla prawdziwego mężczyzny, dlatego chłopcy bali się iść do szkoły i kształcić się w tym kierunku. To wielka bzdura, ale fakt jest taki, że mężczyzn w tym zawodzie jest dziś mniej niż słupów w ogrodzeniu ze sztachet
– mówił wieloletni pedagog.
Torreador kontra byki
Aby być nauczycielem w tych czasach, należało ukończyć Liceum Pedagogiczne. Nauka trwała pięć lat i jak wspominał Czesław Nowak, było to swoiste przygotowanie nauczycieli do wszystkiego.Nie było wówczas specjalizacji (została wprowadzona dopiero w 1970 roku, przyp. red.). Każdy nauczyciel musiał uczyć tego, co przydzielił mu kierownik szkoły. Często zdarzało się więc że taki nauczyciel był zmuszony uczyć przedmiotu, który został wolny, a nie tego, który lubi.
- Kiedy zacząłem uczyć w szkole, miałem dopiero 19 lat. I taki chłopak dostaje wychowawstwo klasy siódmej i całe nauczanie klasy trzeciej, łącznie z wychowaniem fizycznym oraz język polski w szóstej i siódmej, a także szkolną bibliotekę
- opowiadał były dyrektor majdańskiej podstawówki.
- Na początku mojej pracy jako nauczyciel miałem ogromne uczulenie na błędy ortograficzne. Walczyłem z tymi „bykami” niczym torreador. Jak mnie uczniowie widzieli na korytarzu to mówili: – O! Idzie ten pan, co z bykami walczy!”
– dodał z uśmiechem nasz rozmówca.
Dopiero po przeniesieniu do Huty Komorowskiej mógł zrobić specjalizację i uczyć tego, co najbardziej lubił, czyli matematyki.
Pomylił okno z drzwiami
Jak twierdził Czesław Nowak, zawód nauczyciela bardzo często jest niedoceniany.
– Początki mojej pracy to czasy, kiedy walczyło się z analfabetyzmem. Po wojnie mało kto miał wykształcenie podstawowe. Ludzie mieli skończone dwie klasy, trzy, cztery najwyżej
– opowiadał pedagog. Nauczyciele byli więc bardzo potrzebni. To było bardzo ważne, bo jak się nie miało ukończonej podstawówki, to nie można było zostać nawet czeladnikiem.
W Woli Rusinowskiej, gdzie Czesław Nowak uczył przez jakiś czas, siódmą klasę dorabiał mężczyzna, który miał 58 lat, a więc był już w wieku prawie emerytalnym.
– To był bardzo zdolny i utalentowany człowiek, ale nie miał siódmej klasy, a chciał sobie załatwić papiery mistrzowskie. I ten człowiek był jednym z najzdolniejszych uczniów. Proszę sobie wyobrazić, że kiedy zdał końcowy egzamin, to z wrażenia, że w końcu ma wykształcenie podstawowe, pomylił okno z drzwiami. Za miesiąc otrzymał dokumenty i został mistrzem
– mówił z sentymentem nasz rozmówca i dodał:
- Ci ludzie ogromnie nas (nauczycieli, przyp. red.) za to cenili i traktowali z wielkim szacunkiem i godnością. Człowiek to się nawet źle czuł, wówczas byłem bowiem jeszcze młodym kawalerem zaraz po szkole, a wszyscy mi się kłaniali i mówili mi dzień dobry
Jak mówił Czesław Nowak, starszym nauka szła często lepiej niż dzieciom. Dlaczego?
- Starsi uczą się po prostu szybciej. Nie dlatego, że są zdolniejsi, ale mają inną motywację. Starszym zależało, żeby robić postępy, a dziecko często traktuje szkołę w kategoriach „chodzę, bo muszę”
– twierdził wieloletni pedagog.
Miałem łzy w oczach
Dzisiaj, kiedy dzieci idą do szkoły, w większości umieją już pisać i czytać, ale jak wspominał Czesław Nowak, nie zawsze tak było.
- Pamiętam, że kiedy uczyłem pierwszą klasę w Ostrowach Tuszowskich, była taka dziewczynka, sierota, która wychowywała się tylko z babcią. Marysia, bo tak miała na imię, przez pierwsze dwa tygodnie w ogóle się nie odzywała. Zaczynaliśmy naukę od pisania literek, początkowo to nawet samych laseczek czy kółeczek. Zauważyłem, że dziewczynka nie pisze.
- Marysiu, czemu nie piszesz? – zapytałem, a ona weszła pod ławkę i płacze. – Co się stało? – pytam z przerażeniem, czyżbym to ja był taki groźny. – Ołówek mi nie pisze – powiedziała z płaczem. Proszę sobie wyobrazić, że to dziecko nawet nie wiedziało, którą stroną się przykłada ołówek do kartki. I ta dziewczynka skończyła później studia
– przywoływał swoje wspomnienia wieloletni pedagog, który przyznał, że największą satysfakcją dla niego, jako nauczyciela, było to, że mógł patrzeć, jak te dzieci się rozwijały.
- To było coś pięknego. Gdy jeden chłopczyk, którego uczyłem, przysłał mi widokówkę z wakacji, to aż miałem łzy w oczach. Kiedy dziecko pisze: - Dziękuję, że Pan mnie nauczył pisać, dlatego mogę Panu wysłać kartkę - to jest coś fantastycznego. To najlepsza odpowiedź na pytanie, dlaczego zostałem nauczycielem
– dodał ze łzami w oczach nasz rozmówca.
Zdolności trzeba odkryć
W swojej ponad czterdziestoletniej karierze nauczyciela nasz rozmówca nie spotkał dziecka, które nie nauczyłoby się niczego. Czesław Nowak uważał, że każdy ma jakieś zdolności, które dobry nauczyciel powinien w nim odkryć.
- Oczywiście są dzieci, które, jak ja to nazywam, są „ociężałe umysłowo” i którym nauka przychodzi z trudem. Pamiętam chłopca, który siedem lat chodził do pierwszej klasy. Dzisiaj to jest niemożliwe, bo choćby nie umiał, to by go przepuścili. Wtedy taka „promocja na siłę” była nie do pomyślenia.
Dużo uczniów nie przechodziło w tamtych czasach do następnej klasy. Czasem było to z winy samych nauczycieli, którzy mieli na to swoje dziwne poglądy. Np. jedna z nauczycielek uważała, że jeżeli jakiś uczeń pochodzi z rodziny, w której dzieci się gorzej uczyły, to i on nie może być zdolny.
Ja byłem ogromnym wrogiem takiego przekonania, bo uważam do dziś, że każde dziecko jest inne. Są dzieci, które np. mają predyspozycje do przedmiotów humanistycznych, a nie do przedmiotów ścisłych, wkuwając jedynie regułki, których później nie potrafią nawet zastosować
– uważał pedagog.
Tylko „orzeł” rozwiązuje zadania
Różne są przyczyny niepowodzeń szkolnych. Nasz rozmówca uważał, że nie ma takiego ucznia, który musi w klasie repetować.- Każdego można doprowadzić do takiego stopnia, żeby uzyskał te minimum wiedzy. Chociaż jeśli chodzi o przedmioty ścisłe, to jest naukowo udowodnione, że około 30 proc. populacji ludzkiej jest antymatematyczna i nie jest w stanie w takim stopniu tego pojąć, żeby np. zdać rozszerzoną maturę
– mówił Czesław Nowak, który jednocześnie podkreślał, że dobry nauczyciel musi jednak pracować ze wszystkimi, a nie tylko z tymi najzdolniejszymi uczniami.
- Najprościej jest stwierdzić, że skoro pięciu uczniów rozumie o co chodzi, to po co tłumaczyć to reszcie klasy. W szkole średniej szczególnie się to zdarza, że klasowy „orzeł” rozwiązuje zadanie, a reszta bezwiednie przepisuje je z tablicy. Nie na tym polega nauczanie
– twierdził nasz rozmówca.
Jak zauważał, zwykle dzieci, które nie rozumieją czegoś na lekcji, nie uważają, bo ich to zwyczajnie zaczyna nudzić.
- Zdarzyło mi się, że chłopak nie cierpiał matematyki, bo jej nie rozumiał. Kiedy pojął, o co chodzi, to się wydawało, że niebo osiągnął. Wszystko nagle wydawało mu się proste
- dodał długoletni pedagog.
Nauczyciel musi umieć nauczyć
Bo dobry nauczyciel musi umieć nauczyć.
- Są nauczyciele, którzy mają ogromną wiedzę, ale w ogóle nie potrafią jej przekazać innym. Miałem kiedyś praktykanta z uniwersytetu w Krakowie. Chłopak na studiach miał same piątki, ale nie rozumiał tego, że dzieciom się tłumaczy. Myślał, że jak zrobi wykład, to będą go rozumieć.
„Ja sobie nie wyobrażam, żebym tak jak Pan, tak sobie z dziećmi gadał, a one rozumieją. Pan im nie robi wykładu tylko z nimi gada. Ty powiedz to, ty powiedz tamto. Skąd ja mam wiedzieć, czy on to wie? Jak zrobię im wykład, to mają wiedzieć”– stwierdził, jak zobaczył pierwszą lekcję, którą prowadziłem. Strasznie się denerwował, kiedy dzieci nie rozumiały o czym mówi. Powiedziałem mu: - Panie Marku, jest pan wybitnym matematykiem, ale nauczycielem pan nie będzie. Nie został. Później mi dziękował, że mu to w porę wytłumaczyłem
– wspominał nasz rozmówca.
- Kiedy sam pytałem ucznia, czy rozumie to, co powiedziałem i odpowiadał mi, że tak, to od razu wiedziałem, że nic z tego, co starałem się przekazać, nie zrozumiał. To nie jest żadna magia, tylko to się odczytuje po zachowaniu czy uczeń to wie, czy nie wie, czy rozumie czy nie. Jak nie wie, to się mu tłumaczy jeszcze raz oddzielnie, bo zazwyczaj więcej jest takich, co nie wiedzą, ale się nie przyznają, więc przy okazji i oni zrozumieją
– przyznał Czesław Nowak, a na nasze pytanie o to "Ile razy trzeba tłumaczyć?" odpowiedział:
- Tyle razy, aż wszyscy zrozumieją. Najważniejsze, by uczeń poczuł satysfakcję, że on to wie i że jest mądry. Wtedy poczuje się dowartościowany. Najgorsze co można zrobić to wzbudzić w dziecku poczucie, że jest „matołem”. W konsekwencji to rodzi w człowieku agresję i poczucie frustracji, którą wyładowuje później na słabszych.
Lekcja zaczyna się od żartów
Jak więc być dobrym nauczycielem? W tej pracy, jak podkreślaŁ Czesław Nowak, ogromnie ważna jest osobowość.
- Dobry nauczyciel to taki, który nie jest jakimś arcywładcą, ale umie się wczuć i z pasją oraz zaangażowaniem przekazać swoją wiedzę innym. Każdy może bowiem pracować jako nauczyciel, ale nie każdy może być nazywany nauczycielem. Albo nim jesteś, albo nie. Naprawdę dużo zależy od nauczyciela, bo dzieci często przez sympatię do osoby, która uczy lubią dany przedmiot. Wielokrotnie zdarzyło mi się słyszeć uczniów, którzy mówili do siebie: „Nauczyłbym się tego, ale jak widzę tę zołzę, to mi się odechciewa!”
– podkreślał pedagog.
Jak więc zyskać sympatię uczniów i nawiązać z nimi dobre relacje?
- Ja zaczynałem większość lekcji od żartów. Ale one są tylko chwileczkę, później gasimy uśmiechy i przystępujemy do pracy. Czasem w czasie lekcji wyszło coś żartobliwego. Uczniów to ogromnie pasjonuje, kiedy nauczyciel jest swobodny, kiedy ich nie lekceważy
– twierdził nasz rozmówca.
Czesław Nowak uważał, że po latach uczniowie zwykle najlepiej wspominają tych pedagogów, którzy w szkole byli wymagający i potrafili zmotywować do pracy.
- Najbardziej szanuje się nauczycieli, którzy są wymagający. Dla których tak to jest tak, a nie to nie. To jest klucz to sukcesu. Nauczyciel musi być prawdomówny i konsekwentny. Nie można raz mówić, że jest tak, a później zmieniać zdanie i czegoś nie być pewnym. Jak dzieci raz to wyczują, to później taka osoba już sobie nie poradzi
– przyznał emerytowany nauczyciel i dodał:
- Nauczyciel powinien się cieszyć, kiedy uczeń chce się rozwijać i chce się uczyć nowych rzeczy, bo to znaczy, że jego praca ma sens.
Metoda na „pieronki”
Co jest najtrudniejsze w zawodzie nauczyciela?
- To pytanie retoryczne, na które nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć. Nie ma chyba takiego zawodu, który byłby porównywalny z zawodem nauczyciela. Idziesz do biura, dzisiaj robisz to samo, jutro to samo i za trzy miesiące też to samo. Nauczyciel nie ma takiej chwili w życiu, choćby pracował 50 lat, żeby się powtórzyła taka sama sytuacja.
Dobry nauczyciel, chociaż uczy tego samego przedmiotu, to choćby nie wiem jak się starał, nigdy nie odtworzy takiej samej lekcji, bo go dzieci inaczej „wciągną”. Chyba że jest jak maszyna, która tylko gada, a dzieci nic z tego nie rozumieją. Ale najtrudniejsze jest to, żeby dzieci wciągnąć w lekcje. One muszą siedzieć z przysłowiowo „rodziabionymi” ustami i gapić się na tego nauczyciela cały czas. Wtedy dopiero jest sukces
– przyznał nasz rozmówca.
Trudno jest jednak osiągnąć taki stan, żeby wszystkie dzieci naraz były zainteresowane tym, co akurat nauczyciel mówi.
- Jest to wręcz niemożliwe, bo są dzieci nadpobudliwe, którym trudno jest utrzymać uwagę choćby przez chwilę. Dawniej na takich uczniów mówiło się „pieronki”. Jak widziałem, że taki „pieronek” już coś sobie tak dłubie pod ławką, to zwracałem jego uwagę, pytając: - A ty co na to powiesz? Najczęściej jednak robiłem to nie po to, żeby przyłapać go, że czegoś nie wie, ale wiedziałem, że to, o co go pytam, na pewno umie. Wtedy był bardzo zbudowany, że chociaż nie do końca uważał to i tak znał odpowiedź. Potem długo się zastanawiał i był zainteresowany, jak to się stało
– wspominał z uśmiechem Czesław Nowak.
Linijką po łapach
Jak zauważał nasz rozmówca, dawnej dyscyplina w szkole była znacznie większa, bo jeszcze do lat 80. nikt za bardzo nie przejmował się klapsem.
- Klaps był pojęciem wychowawczym, które stosowali zarówno rodzice jak i nauczyciele. Zaraz po wojnie dostawało się w szkole linijką po rękach albo trzeba było klęczeć na grochu. Niektórzy nauczyciele byli wręcz sadystyczni, jeżeli chodzi o szkolną dyscyplinę, ale takie były czasy. Dzieci nie skarżyły się nawet w domu, bo rodzice, zupełnie inaczej niż dziś, stawali w takim przypadku po stronie nauczyciela.
Dzisiaj uczeń zerówki do dyrektora szkoły może śmiało powiedzieć: „Co mnie ruszasz? Chcesz mieć sprawę?”. Sześciolatek sam przecież tego nie wymyślił. W dzisiejszych czasach dużo rodziców nauczycieli po prostu szantażuje. Feminizacja zawodu też temu nie sprzyja, bo do mężczyzny nie przyjdzie matka i nie wygarnie mu wprost, co myśli
– uważał pedagog z Majdanu Królewskiego.
Jak sam przyznał prywatnie, nie uznaje wychowania bez choćby odrobiny rygoru. - Dzisiaj to się mówi „kompletny luz” i jest tzw. „róbta co chceta”. Nie wyobrażam sobie, np. przejścia z uczniami na „ty”. Nauczyciel musi mieć jakiś dystans. Trzeba być blisko, ale są pewne granice
– podkreślał pedagog.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.