Ma 34 lata i pochodzi z Kolbuszowej Górnej. W lutym tego roku Krzysztof Szlachetka zerwał mięsień przywodziciela, a już w lipcu zajął pierwsze miejsce na mistrzostwach Polski w kategorii do 82,5 kg. Ponadto zdobył pierwsze miejsce w Sub-master Open oraz trzecie miejsce Absolute Open wśród wszystkich zawodników mistrzostw Polski.
To otworzyło mu drogę do mistrzostw świata w Manchesterze w Anglii. To tam, 5 listopada, zdobył złoto w martwym ciągu w prestiżowych zawodach WPC World Powerlifting Championships 2023.
- To jest cyborg. Nawet lekarze wtedy zastanawiali się, jak on szybko wrócił do pełnej sprawności - mówił nam Mariusz Brito, jego trener.
Z Krzysztofem rozmawiamy tydzień po zdobyciu tytułu mistrza globu. "Człowiek ze stali" opowiada nam, jakie to uczucie stanąć na podium ze złotem, ile wyrzeczeń i ciężkiej pracy kosztowały go przygotowania i jak walczyć o marzenia pomimo poważnej kontuzji.
Wygrałeś zawody w martwym ciągu. Przybliż, czym jest ta dyscyplina sportowa.
- Martwy ciąg jest to podniesienie ciężaru z ziemi, płynnie, aby sztanga nie cofnęła się, do wyprostu sylwetki. Aby wygrać, trzeba podnieść jak największy ciężar. Jeśli zdarzy się, że dwie osoby podniosą ten sam ciężar, to wtedy decyduje waga zawodnika. Ten, który waży mniej, wygrywa. Ja startuję w kategorii wagowej do 82,5 kg. Na tych zawodach na wagę wniosłem 81,95 kg.
Jakie to uczucie stanąć na podium w Manchesterze jako mistrz świata w martwym ciągu?
- Jadąc do Manchesteru, nie sądziłem, że zwycięstwo jest w zasięgu. Wiele wypadkowych akurat tego dnia zagrało i przywiozłem do Kolbuszowej tytuł mistrza świata. Stojąc na pierwszym stopniu podium, czułem się bardzo szczęśliwy, wiedziałem, że to zwycięstwo nie jest za darmo. Niezliczona ilość godzin spędzona na siłowni i "przewalone" ciężary podczas treningów zostały zwieńczone sukcesem.
Początkiem tego roku doznałeś poważnej kontuzji. To nie powstrzymało cię od pobicia rekordu i zdobycia złota...
- Na początku roku, w lutym, zerwałem mięsień przywodziciela. Na początku w głowie było nieciekawie. Zastanawiałem się, jak będę funkcjonował, a o sporcie to nawet wówczas nie marzyłem. Lekarze i rehabilitanci na początku mówili, że przez dwa tygodnie będę chodził o kulach. Po tygodniu już zacząłem chodzić, z czasem zacząłem robić coraz więcej kroków. Rehabilitanci mnie trochę stopowali, żebym nie przesadzał. Zawziętość była we mnie. Po kilku tygodniach dostałem zgodę na trening siłowy, więc wróciłem na siłownię. Nie mogłem jeszcze ćwiczyć tak, jak lubię, czyli ciężko, ale już zacząłem widzieć światełko w tunelu. W maju delikatnie zacząłem ćwiczyć nogę mocniej, a z tyłu głowy miałem to, żeby uważać i sobie krzywdy nie zrobić. Czułem się dobrze, nic mnie nie bolało. Początkiem czerwca czułem się tak dobrze, że zadecydowałem, że wystartuję w mistrzostwach Polski. Mimo że nie było dużo czasu na przygotowania, udało się praktycznie wrócić do formy sprzed kontuzji. Na mistrzostwach polski zaliczyłem 300 kg i wygrałem swoją kategorię wagową. Dzięki temu zakwalifikowałem się na mistrzostwa świata.
Przygotowywałeś się jakoś specjalnie do mistrzostw świata? Na czym skupiałeś się najbardziej podczas treningu?
- Na początku się zastanawiałem, czy w ogóle wystartować. Nie wierzyłem w swoje szanse na podium, do tego start na imprezie międzynarodowej wiąże się z większymi kosztami, ale dostałem wsparcie finansowe od Trans Konefi i Aserto.pl, za co bardzo dziękuję. Później ustaliliśmy plan działania z trenerem Mariuszem Brito. Dostałem plan treningowy, no i ruszyła maszyna, nie było oszczędzania się. Ciężkie treningi stały się codziennością. Praca, trening, sen dieta. Mniej więcej tak wyglądał mój dzień.
Istnieje jakikolwiek przepis na sukces? To wyłącznie efekt ciężkiej pracy, czy trzeba mieć także trochę szczęścia?
- Bardziej powiedziałbym, że brak pecha. Bywa, że o zwycięstwie decydują niuanse, typu: za mało posmarujesz sobie ręce magnezją i ciężar wypadnie z rąk, czy nie będziesz miał wody pod dostatkiem. Raz tak miałem, że nie przygotowałem sobie wystarczająco dużo wody i tak mnie suszyło w gardle, że nie dałem rady się skupić na starcie, tylko myślałem o wodzie, a podczas podejścia nie mogłem wziąć powietrza. Można przegrać, mając pecha, a nie wygrać, mając szczęście.
Co było dla ciebie największym wyzwaniem podczas mistrzostw świata?
- Walka z własną głową. Bałem się, że ta kontuzja może się odnowić, ogólnie całe przygotowania szły bardzo dobrze, ale na dwa tygodnie przed startem poczułem, że nie jest idealnie. Zaczął mnie boleć odcinek lędźwiowy i lekko promieniowało w okolice nogi. Miałem na głowie też trochę innych spraw. Układ nerwowy człowieka ma tak, że jak się trenuje mocno, to jest obciążany. Sprawy stresowe, czy w pracy, czy w domu też obciążają układ nerwowy. Wtedy nie możesz trenować na tyle intensywnie, bo układ nerwowy jest przeciążony i nie można się zregenerować do trenowania. Wyniki nie idą i treningowo to, co sobie człowiek zaplanuje, nie wchodzi. To bardzo zamyka głowę na wyższe ciężary. Na tych zawodach miałem dużą walkę z głową, czy dam radę podnieść to, co sobie założyłem. I to faktycznie nie poszło idealnie. Mimo to zwyciężyłem, bo konkurencja okazała się słabsza ode mnie.
Dużą rolę odgrywa dla ciebie wsparcie rodziny, przyjaciół i trenerów w twojej sportowej karierze?
- Tak, zdecydowanie. Zwłaszcza po tym zwycięstwie moja narzeczona bardzo mi pomogła, bo mimo że zwyciężyłem, to nie do końca potrafiłem się cieszyć z tego zwycięstwa, bo założyłem sobie inny cel. Już kiedyś podniosłem większy ciężar niż na tych zawodach. Nie potrafiłem się cieszyć, bo chciałem pobić swój własny rekord personalny. Mój rekord życiowy to 305 kg. A na mistrzostwach świata nie udało się poprawić tego wyniku. Zwycięstwo wydaje się najważniejsze, ale po prostu nastawiałem się, że zrobię swoją życiówkę, a tego założenia nie udało się zrealizować.
Był konkretny moment w twojej karierze, który uważasz za decydujący dla twojego rozwoju jako sportowca?
- Momentem zwrotnym było w ogóle rozpoczęcie przygody ze sportem, kiedy zacząłem chodzić na siłownię, by zmienić swoją sylwetkę. Jeździłem samochodem ciężarowym jako kierowca, więc moja sylwetka nie wyglądała za dobrze. Chciałem to zmienić. Potem przerodziło się to w chęć podnoszenia większej ilości ciężarów po tym, jak osiągnąłem już sylwetkę, która na tamten moment mi się podobała. Później sama sylwetka nie była dla mnie już tak ważna. A ważne zaczęły być dokładane kilogramy do "totalu". Szedłem ciągle do przodu. Chciałem coraz więcej i więcej podnosić.
Utrzymujesz równowagę między życiem sportowym a codziennym? Znajdujesz czas na odpoczynek?
- Różnie z tym bywa. Wolnego czasu w sumie nie mam dużo. Pracę mam taką, która nie jest stała godzinowo, bo jestem zawodowym kierowcą. Nie ćwiczę codziennie, ale zazwyczaj trzy razy w tygodniu po 2,5 godziny. Jak wracam z pracy, to mam czas na szybką regenerację. Zostawiam sobie treningi na czas po pracy, nie wożę ze sobą ciężarów w ciężarówce. Najczęściej ćwiczę na siłowni w Kolbuszowej. Zdarza mi się czasami zrobić trening na jakiejś siłowni w innym mieście podczas pauzy w trasie, ale to bardzo rzadko. Częściej na weekendzie ze znajomymi, którzy są podobnymi "zajawkowiczami" jak ja.
Wspomniałeś, że po ostatnich zawodach musisz odpocząć. Muszą być one mocno wycieńczające...
- Tak. Ja też to bardzo przeżywam, stresuje się, nie mogę jeść w dzień startu. Dopiero po starcie wszystko puszcza. Niby czuje się na siłach w dany dzień, a jednak stres z jednej strony mnie mobilizuje, ale samopoczucie mam dziwne. Ani nie czuje się dobrze, ani źle, pojawia się też refluks żołądka. Jak trener się pyta, jak się czuję, to ja nie jestem w stanie określić. Jest taka adrenalina i stres, że ciężko mi jest to opisać.
Jakie cele sportowe planujesz osiągnąć w przyszłości? Czy masz na oku kolejne zawody?
- Mam na oku zawody federacji XPC w Siedlcach, tylko w pełnym trójboju. Chciałbym w końcu przekroczyć granicę 700 kg. Mój personalny rekord w pełnym trójboju to 685 kg. Raz już atakowałem 700 na zawodach, ale się nie udało. Chciałbym teraz to przeskoczyć. Jak sobie odpocznę po tych zawodach, zresetuje się, żeby nabrać energii, to zacznę przygotowywać się pod te właśnie zawody. W trójbój wchodzą trzy konkurencje. Na początku jest przysiad, później wyciskanie na klatkę, a na końcu martwy ciąg. Do każdego boju podchodzi się trzy razy. W trójboju sumują się najwyższe podniesione ciężary z każdego z tych bojów.
Masz jakieś rady dla młodych sportowców, którzy chcieliby zacząć swoją przygodę z martwym ciągiem?
- Moja przygoda zaczęła się w wieku 28 lat. Nie podpowiem, jak zacząć, ale potrzeba na pewno dużo pracy. Nie czuję się autorytetem, dlatego ciężko mi się wypowiedzieć.
Słyszałem, że rodzina Szlachetka słynie z silnych mężczyzn...
- Tak mówią (z uśmiechem). Wujek trenował podnoszenie ciężarów, ale niestety powstrzymała go kontuzja, a później służba wojskowa. Tata nie trenował, ale był bardzo silnym człowiekiem za młodu. To był dla mnie taki idol siły. Nie wyglądał na tak silnego człowieka, jakim był. Z tego co mi tato opowiadał, to dziadek też był bardzo silny. A od strony mamy geny też są silne. Jeden z moich wujków ćwiczył w czasach studenckich i wtedy podnosił 260 kg w martwym ciągu. Jak na tamte czasy, 50 lat do tyłu, to był naprawdę dobry wynik. Wtedy były inne metody treningowe i ci ludzie nie mieli dostępu do takiego sprzętu jak mamy teraz.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.