Mimo tego, że wyjeżdżali oddzielnie, to Stany Zjednoczone braci z Kolbuszowej Górnej nie podzieliły

Opublikowano:
Autor:

Mimo tego, że wyjeżdżali oddzielnie, to Stany Zjednoczone braci z Kolbuszowej Górnej nie podzieliły - Zdjęcie główne
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

WIADOMOŚCI Trzej bracia, mieszkający już od ponad 30 lat w USA, nie wyobrażają sobie nie wracać do Polski, czy nie obchodzić narodowych świąt. Władysław, Janusz i Marian Gorzelany ułożyli swoje życie na ziemi Abrahama, jednak nie zapomnieli, za czym tęskni serce i gdzie jest ich rodzinny dom. O wyjeździe za ocean i powrotach do kraju rozmawiamy z jednym z nich - Władysławem.

Dlaczego Stany Zjednoczone? Jak to się zaczęło?

- Nasza mama urodziła się w Detroit w stanie Michigan. W czasach międzywojennych nasi dziadkowie przywieźli swoje dzieci, w tym naszą mamę, do Polski. Tutaj, w Kolbuszowej Górnej, kupili to gospodarstwo. Po śmierci mojego dziadka rodzeństwo mojej mamy wyjechało z powrotem do Stanów, bo Polsce wtedy naprawdę były trudne czasy.

Kiedy podjąłem decyzję o wyjeździe, byłem żonaty i miałem piątkę dzieci. Po stanie wojennym był taki okres, kiedy przychylniej patrzyli w kierunku przyznawania wiz. Znowu zaryzykowałem i pojechałem do Krakowa, pokazałem konsulowi dziewięć odmów paszportu. Miałem  problem z dostaniem paszportu dlatego, że moja rodzina mieszkała za granicą. Wtedy konsul nie zadawał mi żadnych pytań, popatrzył tylko na moje odmowy. Dostałem zgodę na wyjazd. Pojechałem wtedy na 6-miesięczną wizę turystyczną. Tak się zaczęło. Ja pierwszy dostałem zieloną kartę. Mama skłoniła mnie do podjęcia decyzji, żeby ściągnąć do USA moją żonę i dzieci. Moja matka wiedziała, jak tam jest, że można sobie lepiej ułożyć życie i do czegoś dojść. W 1992 roku wyjechałem do Stanów z całą rodziną. W Polsce wtedy była trudna sytuacja. 

 

Jak zareagowała rodzina, kiedy dowiedziała się, że niedługo ich życie zmieni się o 180 stopni?

- Wiedzieliśmy, że będzie ciężko zaczynać z całą rodziną od zera. Do tego w obcym miejscu nie znając jeszcze języka. Moją żonę kosztowało to wiele wysiłku, musiała chodzić na noce do pracy i zajmować się nie tylko domem, ale i piątką dzieci. Powiedziała, że sobie poradzi i tak zrobiła, zaaklimatyzowała się. Dzisiaj nie żałuje tej decyzji. 

 

Początki były trudne?

- Tak, bardzo. Na początku nie wyobrażałem sobie tego, wiedząc, jak się żyje w Stanach,  jak trzeba będzie pracować, żeby utrzymać całą rodzinę. Były nawet chwile załamania. Momentami było tak ciężko, że chcieliśmy wracać do Polski. Ja chodziłem na dzień do pracy, żona na nocki. Kiedy wracała, dzieciaki trzeba było odprowadzić do szkoły. W domu ugotować obiad, posprzątać i znowu odebrać dzieci ze szkoły. Później ja z nimi odrabiałem lekcje i kładłem je spać. Sam chodziłem na wieczorowe lekcje angielskiego. Z czasem wynająłem lepsze mieszkanie, a w 2002 roku kupiłem dom, w którym mieszkamy z żoną do tej pory. Pracowałem razem z braćmi w firmie tapicerskiej. Moje dzieci się wykształciły i pozakładały rodziny. Z perspektywy czasu wszystko wyszło bardzo dobrze. Chcieliśmy, aby miały dobry start i żyły na poziomie.

 

Jak wyglądał pierwszy lot? Pierwsze kroki na amerykańskiej ziemi? Jakie myśli kotłowały się w głowie?

- Wtedy samoloty nie latały bezpośrednio do Stanów. Miałem przesiadkę w Kanadzie. Nie wiedziałem, że muszę czekać na kolejny samolot aż do rana. Było mi wtedy tak ciężko, że gdyby był samolot do Polski, to nawet bym się nie zastanawiał nad powrotem. Nie znając języka, człowiek czuje się jak obcy. Na szczęście usłyszałem, jak ktoś mówi po polsku. Był to jakiś mężczyzna, który rozmawiał z kobietą, jego samolot został odwołany. Całe szczęście, bo pomógł mi on w odprawie. Czekając na rano, spędziłem całą noc, śpiąc na ławce z przywiązaną walizką do ręki, a bagażem podręcznym pod głową. Kiedy tak spałem, podszedł do mnie ochroniarz i budząc mnie, zaczął coś mówić po angielsku, gdzie ja z tego nie rozumiałem nic. Pokazałem mu mój paszport i bilet. Nie było szans, żebyśmy się dogadali. Jednak jakoś mnie zrozumiał. On uważał na mnie całą noc, żeby mnie nikt nie okradł. Byłem wykończony psychicznie. Na całe szczęście miałem świadomość tego, że rodzina już na mnie czeka. 

Dużo zawdzięczam braciom, oni pomogli mi znaleźć pracę, a kiedy było ciężko, wspierali w wychowywaniu dzieci.

 

Czyżby to były jakieś znaki, żeby się nie zrażać? 

- Chyba los dawał mi jakieś wskazówki, że będzie dobrze. Polak, który mi pomógł, ochroniarz, który nie mówił ani słowa po polsku, a mimo to udało nam się porozumieć, dzięki któremu mogłem spokojnie chociaż na parę minut zamknąć oczy. Przede wszystkim nie było samolotu, którym mógłbym wrócić do Polski. (uśmiecha się nasz rozmówca)

Jak Amerykanie traktowali pana jako emigranta?

- Czasami odczuwałem, że jestem klasę czy dwie niżej, wszystko przez brak języka i możliwości porozumiewania się. W pracy jednak traktowani byliśmy na równi. Amerykanie wyciągają rękę, bo to kraj emigrantów. Są również bardzo otwarci i życzliwi, np. w sklepach czy centrach handlowych to nic dziwnego, że obca nam osoba wita się z nami. Oni się nie śmieją, kiedy próbujesz mówić w ich języku. W Polsce mi tego brakuje, powinniśmy być dla siebie bardziej kontaktowi. Amerykanie mają wysoki poziom kultury. Widać to na każdym kroku, chociażby prowadząc samochód. W Stanach każdy ustępuje ci pierwszeństwa. W Polsce kultura kierowców pozostawia wiele do życzenia. Kiedy przylatuje mój brat i mówię do niego, żeby gdzieś pojechał, to odpowiada, że ja go na pewną śmierć wysyłam (śmieje się). 

 

Wnuki, dzieci, żona, rodzina i biznes jest w Stanach, wszystko tam na miejscu. To co takiego ciągnie pana do Kolbuszowej?

- Brakuje mi gospodarstwa, które odziedziczyłem po rodzicach. Jest nas trzech braci i jak zmarła nasza mama, obiecaliśmy sobie, że dopóki damy radę i będziemy zdrowi, to przynajmniej jeden z nas będzie na grobie rodziców, żeby zapalić im świeczkę. Jak postanowiliśmy, tak jest, wywiązujemy się z obietnicy.

 

Będąc na emigracji, można czuć się Polakiem?

- Oczywiście, że można. Rozmawiamy po polsku. Chodzimy na defiladę 3 maja. Wysyłamy dzieci do polskiej szkoły. Kiedy mamy polskie narodowe święta, na naszym domu powiewają biało-czerwone flagi. My obywatelstwa i pochodzenia się nie wstydzimy. Czujemy się Polakami, to się nie zmieni.

 

A kiedy mamy sportowe rozgrywki? Dwie drużyny, polska i amerykańska, za kim pan jest?

- Za swoimi (śmiech)

 

Co pan czuje, słysząc hymn, będąc tak daleko od ojczyzny?

- Szybciej bije serce, bo to nasze. 

Amerykanie jak postrzegają Polaków?

- Różnie jesteśmy postrzegani. Jednak każdy uważa nas za pracowity naród. 

Jest american dream? 

- Wydaje mi się, że jest to mit. Dużo zależy od szczęścia. Wiadome jest, że trzeba się ciężko napracować, żeby do czegoś dojść. Jak to się mówi, wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. 

Minęło już prawie 40 lat, odkąd jeden z was założył firmę. 

- Tak. Najpierw jeden z nas ją zapoczątkował, kiedy się rozwijała, dołączył do niego drugi brat, a później ja. Bracia, zaczynając, martwili się, jak to będzie. Na szczęście pracowaliśmy już w tym fachu, więc było nam trochę łatwiej. Powoli nasza firma nabrała rozpędu. Zastępujemy się nawzajem. Co prawda ja i brat Janusz jesteśmy już na emeryturze, ale od czasu do czasu idziemy do pracy pomóc młodszemu bratu, który przejął firmę. Planujemy już kolejny przyjazd do Polski.

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

Zarejestruj się w serwisie, aby korzystać z rozszerzonych możliwości portalu m.in. czytać ekskluzywne materiały PREMIUM dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników i prowadzić dyskusję na portalowym forum i aby Twoje komentarze były wyróżnione.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE