Sztuką zajmuje się pan od ponad pół wieku. Gdyby pan nie malował, to co wtedy by pan robił w życiu?
- Nigdy nie myślałem o tym, żeby robić cokolwiek innego. Już jako dziecko, uczeń szkoły podstawowej, lubiłem malować i to mi odpowiadało. Byłem z tego powodu zadowolony. Łatwo mi to przychodziło. Dla mnie malowanie to podstawa. Dzięki niemu funkcjonuję dobrze, czy to psychicznie, czy fizycznie.
- W pewnym sensie tak. Chociaż mogli mieć z tym problem, ponieważ mój ojciec też malował. Więc mogli uważać, że on mi pomaga. Ale nigdy tak nie było.
Tata zachęcał pana do pójścia w jego ślady?
- I tak, i nie. On zdawał sobie sprawę z tego, jakiego poświęcenia wymaga sztuka. Malarz ma więcej kontaktu sam ze sobą i sztalugą niż z innymi. Jest to kłopotliwe.
Jest to też ciężki kawałek chleba. Sam się o tym przekonałem. Droga od wykonania obrazu, do jego sprzedaży jest długa. Takich obrazów w ciągu roku można sprzedać kilka. Czasem tylko jeden, a przecież przez cały rok trzeba jeść. Ze sztuki utrzymują się tylko nieliczni. Mnie się też tak zdawało, że dam sobie radę. Z początku tak było, ale kiedy byłem sam. Do prawie 40. roku życia chodziłem własnymi ścieżkami i z własnym pojęciem sztuki. Gdy założyłem rodzinę, wszystko się zmieniło.
Ktoś jeszcze z rodziny maluje?
- Moja córka. Malowała i dalej pięknie maluje. Zabroniłem jej jednak pójścia na akademię plastyczną, bo sam wiem, że utrzymanie się ze sztuki jest ciężkie.
Córka wyszła za mąż. Jest lekarzem w Poznaniu. Dalej maluje bardzo piękne rzeczy. Nawet mnie zaczyna krytykować. To dobry objaw.
Pamięta pan swój obraz, z którego był pan dumny?
- Z żadnego nie byłem nigdy dumny tak do końca i jeszcze dużo chyba jest mi do tego.
Wystawia je pan jednak w galeriach.
- Pokazuję je, bo muszę je skonfrontować i z publicznością i z innymi twórcami.
Co możemy na nich oglądać?
- Są na nich przyjaciele z dawnych lat. Moi najbliżsi. Abstrakcyjnych postaci jest mało. Na płótno przelewam też rzeczy, które mnie zauroczą.
Sporo pana obrazów wisi w różnych domach?
- Myślę, że tak, ale nie jest ich za dużo. Są w domach, galeriach, muzeach. Ale to nie jest bardzo duża liczba. Ile człowiek może namalować, świadomie malując. Maluję dość długo jeden obraz. W trzy dni jeszcze nie zrobiłem żadnego. Tydzień do dwóch tygodni mi schodzi.
Cały czas nie siedzi się przy sztalugach. Są inne czynności, które są bardziej pilne. Jak człowiek się bierze za malowanie, to pobrudzi ręce, pędzle, dużo rzeczy. Potem trzeba to myć, składać, znowu rozkładać.
Nastroić się jeszcze trzeba. Z tym jest największy kłopot, bo tych myśli życia codziennego jest sporo w głowie. Ciężko się skupić.
Na razie jeszcze pracuję. Jeszcze mi się chce. Chociaż czasy są jak zwykle niesprzyjające i człowieka wybijają z rytmu. Jak człowiek sobie pomyśli, że tam na zimnie, tyle ginie ludzi na wojnie, a tu siedzi się w wygodnych warunkach. W cieple. Przykre jest to, że mamy wszystko, a na świecie, niedaleko od nas, jest taka wielka tragedia.
Do 30 marca w Galerii Sztuki w Oddziale Edukacji Kulturalnej i Regionalnej MiPBP w Kolbuszowej (dawna synagoga) można oglądać wystawę
malarstwa i rzeźby "Spektrum" Maksymiliana Starca. Fot. Joanna Serafin
Zastanawia się pan nad tym, o czym myślą ludzie, którzy stoją przed pana obrazem i się mu przyglądają?
- Nie myślę o tym, ale nie chciałbym, żeby obrazy pobudzały w głowach ludzi złe skojarzenia. Niedobre, niewygodne myśli. Tego unikam całkowicie. Chcę, żeby obrazy oddziaływały na ludzi pozytywnie. Żeby psychicznie nie dołowały. Wkładam w nie pełen optymizm i chcę, żeby ludzie, wychodząc z wystawy, czy mają mój obraz w domu od rana chodzili z uśmiechem na twarzy.
Jeszcze w latach 70., kiedy szarość była wszechobecna na ulicach, jako związek artystów założyliśmy sobie, że mamy nieść radość i rozświetlać tę szarość kolorami. Nasze prace miały i mają nadal dawać dobry nastrój. Pokazywać, że świat jest piękny i nie warto przejmować się drobiazgami. Jeżeli człowiek jest nieszczęśliwy od rana, to nie da rady nic dobrego zrobić, bo czuje ten ciężar na plecach.
Malarz ma ulubiony kolor?
- Oczywiście. Ja uwielbiam róże, błękity, żółcie. Są wspaniałe. One na początku mogą wydawać się śmieszne w zestawieniu. Wolę patrzeć przez różowe okulary niż czarne. Świat jest wtedy ciekawszy. Ma nie tylko lepszą barwę, ale i samopoczucie jest lepsze. Malarstwo moje powinno być i jest w nastroju wesołym, optymistycznym.
Liczył pan kiedyś, ile tych wszystkich prac powstało?
- Nie i bardzo tego żałuję. Dopiero od niedawna zacząłem to robić. Na pewno możemy mówić o setkach obrazów.
Malował pan dla ludzi na zamówienie? Np. portrety?
- Było tak. Mobilizowałem się i to robiłem. Myślę, że są ludzie zadowoleni z tego, co powstało. Ale ogólnie nie przyjmuję takich zleceń. Zamawiający w wielu wypadkach mówi, że to ma tak i tak wyglądać. Mówię wówczas, że jak ty wszystko wiesz, to bierz pędzel i maluj.
Mój ojciec Michał malował. Dużo sakralnych rzeczy, więc pewnie tych prac wisi do tej pory sporo w domach. Zajmował się też malarstwem ściennym. Po kościołach malował dużo.
Nie tylko pan maluje, ale również rzeźbi. Te prace również można oglądać podczas pana wystawy w dawnej synagodze w Kolbuszowej.
- Trochę drewna na ogrodzie było i jest, i coś z tym trzeba było robić. Z rzeźbą schodzi jednak zdecydowanie dłużej. Trzeba się do tego drewna przymierzyć. Zobaczyć, co w nim jest.
Większość rzeźb mam w ogrodzie, na wolnym powietrzu. One w naturalny sposób niszczeją.
Mówiąc o Maksymilianie Starcu, nie sposób nie wspomnieć o plenerach malarskich organizowanych od lat w Szkole Podstawowej nr 2 w Kolbuszowej.
- Od samego początku, czyli od 2001 roku, jestem w to zaangażowany. Wtedy to, po dyskusji z ówczesnym dyrektorem Mirosławem Kaczmarczykiem i Jerzym Sitko, wypuściliśmy się na wody plenerowe. Uznaliśmy, że czegoś takiego brakuje nie tylko w szkole, ale i w okolicy. Dzieci nie miały kontaktu ze sztuką. Nie każdy jeździł z rodzicami do galerii czy do muzeum.
Od słowa do słowa i takie plenery powstały. Ten pomysł zaakceptował ówczesny burmistrz Zbigniew Chmielowiec. Spodobało mu się to, co chcieliśmy zrobić.
Te plenery bardzo dobrze się przyjęły. Dzieci miały kontakt z prawdziwymi artystami. Teraz jest zupełnie inaczej, bo w każdej chwili, poprzez telefon, mogą wejść do galerii i oglądnąć jakąś wystawę. Wtedy tego nie było. To był fajny duch czasu.
Ciekawym przedsięwzięciem były również przesłuchania artystów w "Dwójce". Polegało to na tym, że przyjeżdżali do szkoły artyści z różnych części Polski. Przywozili ze sobą obrazy. Młodzież i dorośli zadawali takiej osobie pytania. Każdy był dozwolony.
Minęło już 20 lat od pierwszego spotkania plenerowego.
- Wykończyła nas pandemia, ale po dwuletniej nieobecności chcemy do tego wrócić w tym roku. Liczymy na to, że się uda. Jednak z powodu wojny nic nie jest pewne do końca.
Wróćmy do pana wystawy, którą do 30 marca można oglądać w oddziale kolbuszowskiej biblioteki. Te obrazy, które pan prezentuje, są na sprzedaż?
- Nie. Nie sprzedaję ich. Moje dzieci powiedziały, żebym nie sprzedawał, że nie ma takiej potrzeby. Mówią, że jak nie masz do garnka co włożyć, to pomożemy.
Na pewno sprzedam je któregoś dnia dla czystości sumienia. Obrazy muszą być wśród ludzi. Nie tylko wśród domowników.
Niektóre moje prace trafiają na aukcje charytatywne. Jak trzeba, to jestem otwarty na pomoc i je przekazuję.
Pierwszy obraz, z 2006 roku, który widzimy zaraz po wejściu na wystawę, przedstawia kobietę.
- To Jadzia. Moja żona. Najważniejsza postać. Poznałem ją w Stanach. Tam wzięliśmy ślub i wróciliśmy do Polski.
Żona zakochała się w artyście?
- Tak, ale już wtedy powiedziałem jej, że jest to ciężka sprawa, bo artysta bywa zwykle kosztowny i grymaśmy. Że może być trudno nam na wysokim poziomie będzie się utrzymać. Powiedziała, że spróbuje na siebie wziąć dużą część obowiązków. Myślę, że nam się to udało. Jesteśmy razem już ponad 30 lat.
W trakcie tych wspólnych lat nie wypominała panu, że jest pan grymaśny?
- Nie (śmiech). To wspaniała osoba. Można powiedzieć, że to jej wszystko zawdzięczam. Bardzo mnie wspiera. Nie narzeka na bałagan artystyczny. Myślę, że współżyjemy zgodnie, a nawet bardzo zgodnie. I niech tak by było i dalej.
Maksymilian Starzec urodził się w 1951 roku w Kolbuszowej Górnej. Mieszka w Kolbuszowej. W latach 1974-1978 studiował w Instytucie Wychowania Artystycznego UMCS w Lublinie. Jest członkiem i współzałożycielem A.S. (proszę o rozszyfrowanie skrótu). Od 1984 r. członek Związku Polskich Artystów Malarzy i Grafików. Od 2001 roku współtwórca, koordynator i komisarz Ogólnopolskich i Międzynarodowych Plenerów Malarskich "Kolbuszowa". Na swoim koncie ma szereg wystaw zbiorowych i 22 wystawy indywidualne.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.