Dorian, przenieśmy się na chwilę w czasie, do momentu założenia waszego zespołu. Jak to się stało, że Le Moor powstał i skąd ta nazwa?
– Byliśmy kolegami z podwórka. Z Kubą Przyczyną jeździłem na obozy narciarskie organizowane przez UKS „Millenium” przy kolbuszowskiej „dwójce”. A Leon to mój dalszy kuzyn. Do pierwszego składu dołączył jeszcze młodszy brat Leona – Seba. To był 2005 rok. Upalny sierpień. Na ławce w parku pod „Krokodylem” ustaliliśmy, że chcemy grać. Żaden z nas jednak nie potrafi ł, a ja w szczególności.
Nazajutrz spotkaliśmy się u Kuby w garażu, podpięliśmy jakiś pożyczony sprzęt i nie odpuszczamy do dzisiaj. Kuby i Seby już z nami nie ma, ale od tamtej pory nasz skład tylko się poszerzał, a poza basistami – nikt z zespołu nie odchodził. To wielka radość, że się tak trzymamy.
A historia związana z nazwą jest zabawna. Na pierwszy koncert namówili nas koledzy z warszawskiej formacji Mama Selita i naprędce trzeba było wymyślić nazwę. Otworzyliśmy słownik wyrazów obcych. Najpierw wypadło desant, a później lemur. Pisownię udziwnił Kuba, już nie pamiętam dlaczego. I tak zostało. Nie ma to sensu, ale dobrze się skanduje dwusylabową nazwę zespołu (śmiech).
Więcej w Korso nr 48/02.12.2015