reklama

Z misją na Ukrainie

Opublikowano:
Autor:

Z misją na Ukrainie - Zdjęcie główne
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

WIADOMOŚCIBycie księdzem to niezwykłe powołanie. Zostanie księdzem – misjonarzem to już powołanie w powołaniu. Taki impuls poczuł pochodzący z Huciska ksiądz Antoni Więch, który już od blisko czterech lat pracuje w parafii w Zabłotowie na Ukrainie.

Decyzja o pracy duszpasterskiej poza granicami Polski dojrzewała w młodym duchownym już od czasów seminarium. – Te sześć lat to czas poznawania siebie i czas przygotowania się na bycie księdzem w różnych miejscach. Uczy się nas, żebyśmy byli otwarci na misyjność, a za mną ta myśl jakoś ciągle tak chodziła. W seminarium byłem bardziej skłonny ku językowi francuskiemu, ale ostatecznie postanowiłem, że chciałbym pojechać na Ukrainę. To był mój wybór – przyznaje 31-letni duchowny.

Z kurą w busie
Nie stało się to jednak bezpośrednio po ukończeniu studiów. Przez dwa lata ksiądz Antoni pracował jako wikary w Ropczycach, ale myśl o wyjeździe na misję ciągle była żywa. – Mój pierwszy przyjazd na Ukrainę był taki bardzo spontaniczny. Poprosiłem księdza proboszcza z Ropczyc, abym w trakcie ferii zimowych mógł tam wyjechać na kilka dni. Wcześniej znalazłem w internecie przypadkową parafię ukraińską, bo nie chciałem polonijnej, i napisałem do tamtejszego proboszcza, czy mogę przyjechać. Zgodził się no i tak w ciemno pojechałem – wyjaśnia nasz rozmówca. 
Przed wyjazdem duchowny na własną rękę zaczął się uczyć języka ukraińskiego. – Studiowałem książki, słuchałem radia. Mój cel był taki, aby od samego początku być samodzielnym, a nie dopiero na miejscu uczyć się języka – mówi. Swoją pierwszą podróż młody ksiądz odbył komunikacją zbiorową. – Przyznaję, że po drodze były perypetie – uśmiecha się. – Jechałem najpierw autobusem do Rzeszowa, potem pociągiem do Przemyśla, a stamtąd busem. 

Granicę pokonaliśmy pieszo i potem znowu busem z różnymi przesiadkami do parafii w Rohatyniu (między Lwowem a Stanisławowem). W pamięci zapadła mi przede wszystkim granica i "mrówki", czyli przemytnicy. To było dziwne uczucie być jedynym Polakiem i do tego nic nie przemycać. Potem, jak jechaliśmy busem, to widziałem, że ludzie wiozą ze sobą wszystko, nawet żywą kurę. Zapytałem się ich, co warto przywieźć z Polski. Powiedzieli mi, że wszystko. Wtedy taka odpowiedź była dla mnie szokiem. Teraz sam to widzę, że różnice cen i jakości artykułów spożywczych są bardzo duże i jak wracam do Zabłotowa to z całym bagażnikiem jedzenia – przyznaje duchowny.

Więcej w 9 numerze Tygodnika Korso Kolbuszowskie

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

Zarejestruj się w serwisie, aby korzystać z rozszerzonych możliwości portalu m.in. czytać ekskluzywne materiały PREMIUM dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników i prowadzić dyskusję na portalowym forum i aby Twoje komentarze były wyróżnione.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE