Skąd zainteresowanie historią? Twój tata, regionalny historyk, ci je zaszczepił?
– Na pewno trochę tak, ale z drugiej strony mówią, że pasja przychodzi z góry. Każdy ma takie coś (dziedzinę, hobby), w czym się czuje się jak ryba w wodzie. I ja się czuję w historii jak ryba w wodzie. Sprawia mi to niesamowitą przyjemność. Nie męczę się i nie czuję, jakbym pracował.
Łączysz przyjemne z pożytecznym?
– Oczywiście. Dla mnie to pasja. Jednak kiedy mam tony moich starych dokumentów i siedzę przy tym 24 godziny na dobę, to szukam odskoczni i muszę się zająć czymś innym, na przykład szczudłami czy tańcem z ogniem.
No właśnie i to jest bardzo ciekawe. Jak się udaje pogodzić dwie tak skrajnie różne pasje, bo taki stereotypowy historyk to raczej na szczudłach nie skacze.
– Te szczudła to dla mnie taka piękna odskocznia od historii. Kiedyś usłyszałem taką myśl przewodnią mówiącą, że jeżeli człowiek zajmuje się tylko jedną rzeczą, to nie jest w stanie kreatywnie stworzyć czegoś innego. Spróbowałem, że tak powiem wejść w tę praktykę i w wolnych chwilach zacząłem zajmować się też innymi rzeczami, jak na przykład sportem, bo to jest sport, inaczej powerbocking. Wymyślili go Amerykanie dla swoich wojsk lądowych, by żołnierze mogli szybciej się przemieszczać w terenach zurbanizowanych, np. z jednego pomieszczenia do drugiego. Jednak okazało się później, że ten sposób wymaga ogromnego przygotowania fizycznego, codziennych ćwiczeń, więc się po prostu nie sprawdziło. Jednocześnie nie było dobrej przyczepności. Żołnierze nie walczą zawsze na kostce brukowej czy betonie (śmiech), tylko są to tereny zróżnicowane. Dlatego w późniejszym czasie sportowcy (głównie Niemcy) zainteresowali się pomysłem szczudeł pneumatycznych, przystosowali je do dużych przeciążeń i zbudowali tzw. skaczące szczudła. Można je też nazywać „butami siedmiomilowymi”, lecz oficjalnie noszą nazwę „poweriser” (…)
Więcej w Korso nr 45/12.11.2015